Nowa Zelandia to
kraina wysp. Jest tych wysp w sumie ok 600 ale nie martwcie się, większość z
nich jest bezludna i stosunkowo niewielka.
Dwie główne wyspy, gdzie rozgrywa
się cała akcja to Wyspa Północna i Wyspa Południowa.
Wyspa Północna zwie się po
maorysku Te Ika a Maui czyli Ryba Maui-ego. Ci, którzy byli w
kinie na kreskówce Moana to wiedzą kto to był Maui. Wyspa Południowa zwana jest
po Maorysku Waipounamu czyli miejsce, gdzie w wodach rzek czy jezior (wai)
można znaleźć pounamu czyli nefryt, ceniony przez Maorysów kamień z którego
robią charakterystyczne ozdoby. Pewnie kupicie sobie na pamiątkę jakiś naszyjniczek.
Inna znacząca i zamieszkała wyspa to Stewart Island (Rakiura) jeszcze ciut na południe od
Południwej Wyspy. Mieszka tam kilkaset osób i dużo ptaków, fok, lwów morskich i
pingwinów. Mając trochę czasu warto się tam wybrać na kilka dni.
Kolejna zamieszkała
grupka wysp to Chatham Islands. 900km na wschód od Christchurch, wychłostane wiatrem
miejsce, również zamieszkałe przez kilkaset osób, wiele z nich będących potomkami
Moriori - jednych z oryginalnych ludów, którzy zasiedlali Nową Zelandię prawie
tysiąc lat temu. Donoszę z dumą, żę jesteśmy jednymi z niewielu mieszkańców
Nowej Zelandii, którzy odwiedzili Chatham Islands.
Poza tym jest
jeszcze kilka zamieszkałych wysp w okolicach Auckland i w Bay of Islands, które
są piękne i urokliwe, ale zasiedlone przez elity i niekoniecznie warte
zwiedzania – no może za wyjątkiem Waiheke Island koło Auckland, gdzie są
winnice i mieszkają majętni i Great Barier Island gdzie mieszkają
różni uciekinierzy od cywilizacji i ćmiący trawkę podstarzali hipisi.
Zwiedzanie całej Nowej
Zelandii wynajętym pojazdem oznacza, że na jakimś etapie będziecie musieli
przedostać się co najmniej z Wyspy Północnej na Wyspę Południową.
Tutaj macie dwie
opcje. Przeprawa promowa przez Cook Strait (Cieśninę Cooka) lub zmiana pojazdu,
przelot samolotem i odebranie innego pojazdu po drugiej stronie.
Promy w cieśninie
Cooka (między Wellington i Picton) kursują kilka razy dziennie i pasażerowie
bez pojazdów prawie zawsze mogą się na każdy rejs załapać, bo miejsca jest
sporo. Natomiast jeśli chcecie przewieźć campera czy samochód to trzeba jednak
rezerwować wcześnie, bo promy są mocno obłożone.
Przy dobrej
pogodzie rejs z Wellington to Picton trwa ok 4.5 godziny. Cieśnina Cooka to bardzo wietrzne miejsce i często trochę huśta. Jak macie problem z chorobą morską to warto wziąć sobie coś zawszasu, żeby bardzo nie cierpieć.
A gdybyście byli
ambitni i mieli czas aby wpaść na Stewart Island, to pojazd możecie zostawić na
parkingu przy promie w miejscowości Bluff i wsiąść na szybki catamaran, który
dowiezie Was na Stewart Island w niecałą godzine. Też huśta, czasem nawet mocniej niż w Cook Strait ale krócej.
Na wszystkie wyspy w okolicach Auckland pływają regularnie promy pasażerskie i
dostać się tam jest stosunkowo łatwo. Na najbardziej cywilizowanej Waiheke
Island jest lokalny obwoźny autobus typu hop-on hop-off, którym można sobie
wyspę zwiedzić a i napić się lokalnego winka nie musząc samemu prowadzić.
Wiecie już mniej
więcej jak sobie radzić z podstawową logistyką to teraz czas zastanowić się nad
marszrutą waszej wyprawy po Aotearoa.
Wspominałem już
wcześniej, że skoro już zdecydowaliście się wydać sporo kasy, aby się tutaj
dostać to warto iść za ciosem i przylecieć tu na jak najdłużej. W końcu na
drugi koniec świata nie lata się zbyt często a być może będzie to Wasza jedyna
wizyta na Antypodach.
Spotkałem się
również z takim myśleniem: „skoro już lecimy tak daleko to wpadniemy jeszcze do
Australii i na któreś z wysp Pacyfiku – może Fiji a może Tonga”. To jest bardzo
rozsądny pomysł oczywiście jeśli macie kilka miesięcy urlopu, dużo energii i
jeszcze więcej gotówki.
Australia to
kontynent wielkości USA i wpadanie tam na kilka dni jest oczywiście możliwe,
ale zbyt wiele z Australii w ten sposób nie zobaczcie – a jest tam co oglądać.
Natomiast Pacyfik
to ocean, który w zasadzie zajmuje prawie połowę powierzchni naszej planety i odległości
między wyspami są olbrzymie. Lot z Nowej Zelandii na najbliższe nam Fiji zabiera
3.5 godziny. Wszystko jest możliwe, ale trzeba zdawać sobie sprawę, że nasz
region to nie Karaiby czy Morze Śródziemne.
Wróćmy więc do
możliwych wersji marszruty po Nowej Zelandii. O Pacyfiku i Australii będę pisał
w przyszłości.
Zacznijmy więc od
mapy największych turystycznych atrakcji, czyli miejsc, dokąd wożona jest
większość turystów. Są to miejsca faktycznie warte zobaczenia, ale jak się
domyślacie są one również najbardziej zatłoczone i skomercjalizowane.
Na pierwszy ogień
Wyspa Północna. Zaczynamy od północnego czubka i jedziemy w dół.
Cape Reinga,
90 Miles Beach i wielkie wydmy.
Cape Reinga to
widowiskowy przylądek, gdzie spotykają się prądy i fale morskie z Morza Tasmana
i Pacyfiku. Każdy musi sobie zrobić tutaj selfie przed małą latarnią morską i
słupkiem z odległościami do wielu znanych miejsc na świecie.
Pomijając tłum Instagramowiczów
miejsce jest naprawdę urokliwe, z przepięknym skalisto-piaszczystym wybrzeżem.
Najlepiej jest trafić tam o świcie albo o zachodzie słońca, bo wtedy mniej tam ludzi
i widoki przecudne. Problem tylko taki, że to jakieś 90 km od najbliższej
miejscowości więc albo trzeba wyjechać po ciemku albo wracać po ciemku.
Większość ludzi i wycieczek pojawia się tam zatem w ciągu dnia i wtedy
najlepiej zejść trochę na bok wzdłuż pieszych szlaków które prowadzą wzdłuż
wybrzeża.
Wycieczkowicze
grupowi docierają tu zwykle autobusami lub mikrobusami asfaltową drogą, ale
można tu również dotrzeć wzdłuż 90 Miles Beach choć wymaga to samochodu
terenowego i czasowo ograniczone jest pływami morskimi. Taką wyprawę da się zamówić,
jeśli pojazd jaki wypożyczycie to zwykły samochód.
Na północnym
końcu 90 Miles Beach są wielkie wydmy jak na Saharze. To też obowiązkowy
przystanek turystyczny. Na miejscu można wypożyczyć mała deskę surfingową a na
niej pozjeżdżać sobie jak na sankach ze stromych wydm.
Bay of Islands
To jest prawdziwa
mekka żeglarska i wodniacka. Spory akwen usiany wieloma wyspami z setkami
urokliwych zatoczek i plaż.
To tutaj zrodziła się formalnie Nowa Zelandia. W
Waitangi jest muzeum w miejscu, gdzie podpisano układ z Maorysami, którzy
zgodzili się być poddanymi korony brytyjskiej. Paihia to centrum turystyczno/rozrywkowe.
Koniecznie trzeba wsiąść na niewielki prom pasażerski i popłynąć na drugą
stronę zatoki do Russell. Tutaj przez kilkanaście lat funkcjonowała pierwsza
stolica Nowej Zelandii. To bardzo sympatyczne miejsce warte wypicia kawy czy
zjedzenia lunchu w nadbrzeżnych kafejkach wśród starej, wiktoriańskiej
zabudowy.
Deptak w Russell
A w Opua jest jedna z najważniejszych żeglarskich marin, gdzie zawija
większość jachtów żeglujących dookoła świata, aby przeczekać okres cyklonów na
Południowym Pacyfiku czyli naszego lata.
Auckland
Najprawdopodobniej
właśnie stąd będziecie rozpoczynać swą wyprawę, bo większość międzynarodowych
lotów przybywa właśnie tutaj lub do Christchurch na Południowej Wyspie.
Auckland to
miasto tysięcy żagli. Zatoka Hauraki, olbrzymie mariny i okoliczne wyspy robią
wrażenie. Miasto, jak wiele miast nowego świata, nie powala, ale jeśli
zdecydujecie się na spędzenie czasu w Auckland to z pewnością warto wybrać się
do centrum, przejść się wzdłuż Queen Street między Aoetea Square a wybrzeżam,
zaliczyć knajpki w okolicach Viaduct Basin, pójść przez zwodzony most na spacer
w kierunku głównej mariny. Jeśli chcecie
spędzić tu więcej czasu to godne polecenia jest Auckland War Memorial Muzeum,
które ma bardzo ciekawe ekspozycje i położone jest w pięknym parku. Stąd już
tylko parę kroków do Parnell Rd gdzie w wiktoriańskich domkach znajdziecie
mnóstwo klimatycznych knajpek dobrych i na lunch i na wieczorny dinner. Jeśli
zasiedzicie się w Auckland jeszcze bardziej to przy Queen Street znajdziecie
przystań regionalnych promów, które szybko i nie tak drogo zawiozą Was na drugą
stronę do Devon Port który też warto zaliczyć a jeszcze lepiej wybrać się na kilkugodzinną
wyprawę na Waiheke Island, gdzie też jest ciekawie i znajdziecie tam pierwsze
winnice i probiernie win.
O Auckland można
by bardzo długo, bo to miasto, gdzie mieszka w tej chwili jedna trzecia
ludności całej Nowej Zelandii i prawie w każdej z rozrzuconych szeroko dzielnic
są jakieś atrakcje, plaże czy inne uciechy, ale moim zdaniem nie po to leci się
taki kawał drogi, żeby marnować czas na Auckland.
Półwysep
Coromandel
Tak jak wiele
zorganizowanych wycieczek omija wszystko na północ od Auckland tak też wiele z
nich omija ten piękny zakątek, ale jednak niektóre bardziej ambitne jakoś tam
docierają.
Coromandel to nie
bez powodu ulubione miejsce weekendowe mieszkańców Auckland. Bardzo urozmaicona
linia brzegowa z licznymi wyśmienitymi plażami poprzedzielanymi skalistymi
odcinkami, w centrum półwyspu morze zieleni, wodospady, rezerwaty przyrody. Wszystko
godne polecenia, szczególnie jeśli nastawiacie się na bardziej kampingowe
spędzanie czasu, byczenie się na plażach czy wyprawy wędkarskie lub nurkowe. Żelazne
punkty programu które powinno się zaliczyć to Cathedral Cove w Hahei Beach i
Hot Water Beach gdzie w pobliskim sklepiku można wynająć łopatkę i podczas
odpływu wykopać sobie na granicy fal grajdołek, który podchodzi cieplutką wodą
i ma się Jacuzzi za darmo aż przyjdzie przypływ i wszystko zabierze.
Hot Water Beach
Hobbiton
Ciągle popularne szczególnie
wśród fanów filmowej trylogii Tolkiena miejsce, które było oryginalnym planem
filmowym wioski Hobbitów. Jest w nim pewna magia, bo utrzymywane jest ciągle w
bardzo dobrym stanie a niedawno nawet wydano sporo pieniędzy i zbudowano pełną wersję
mieszkania Bilbo Bagginsa. Do tej pory okrągłe drzwi w stokach wzgórza prowadziły
do nikąd, bo wszystkie sceny z wnętrz oryginalnie filmowane były w studio
filmowym. Kiedy byliśmy w Hobbitonie pierwszy raz to po powrocie do domu
natychmiast obejrzeliśmy raz jeszcze film i śmialiśmy się, że teraz już możemy
spokojnie żyć w Shire.
Waitomo Caves
Jaskinie w
Waitomo to jedna z najpopularniejszych atrakcji turystycznych Nowej Zelandii i
żelazny punkt programu większości wycieczek zorganizowanych. Jaskinie znane są
przede wszystkim z niezwykłych świetlików, które oświetlają wnętrza jaskiń. Poza
tym oferują niezapomniane wrażenia dzięki spektakularnym formacjom skalnym i
podziemnym rzekom po których turyści spławiani są łódkami. Warte obejrzenia głównie
ze względu na świetliki.
Rotorua
Dwie największe
atrakcje tego miasteczka to zjawiska geotermalne i kultura maoryska a wszystko
w scenerii pięknych jezior i wspaniałych lasów. To również żelazny punkt
programu turystów zorganizowanych, ale z pewnością wart polecenia także
turystom indywidualnym. Tu naprawdę warto zatrzymać się nawet na kilka dni, bo
pełno tu atrakcji dla wszystkich. Od spokojnego kontemplowania uroków jezior,
strumieni i lasów, odwiedziny w wiosce zasypanej jak Pompeje przez wulkan
Tarawera, wspaniałe szlaki dla rowerów górskich, pokazy rolnicze, spacery wokół
gejzerów i bulgocących błot termalnych, wreszcie zapoznawanie się z kulturą i
zwyczajami Maorysów włącznie z degustacją hangi, czyli jedzonka przygotowanego
w ich piecu ziemnym. Trochę za dużo tam komercji jak na mój gust, ale mimo
wszystko warte zaliczenia.
Taupo
To miejscowość
nad olbrzymim jeziorem o tej samej nazwie. Tutaj bierze początek największa
rzeka Nowej Zelandii zwana Waikato, która wpływa do morza w okolicach Auckland.
Cały szereg skalistych przełomów Waikato wykorzystano do stworzenia całej serii
hydro-elektrowni, ale pierwszy przełom tuż poniżej Taupo zwany Huka Falls warto
obejrzeć. Jest tu sporo innych atrakcji, ale to temat na później. Będąc na
głównym deptaku ciągnącym się wzdłuż wybrzeża jeziora przy dobrej pogodzie
widać wyraźnie sylwetki wspaniałych wulkanów wyrastających na południe od jeziora
Taupo.
Tongariro
National Park
Jedno z
najbardziej spektakularnych miejsc Północnej Wyspy. Trzy czynne wulkany robią
wrażenie. Najwyższy z nich to Mt Ruapehu przez większość roku jest ośnieżony i
są tam jedyne w miarę przyzwoite tereny narciarskie. To tutaj filmowano sceny z
Mordoru do Władcy Pierścieni (trochę to potem komputerowo podkręcono, ale jednak).
Można podziwiać z samochodu, ale polecam przejście się wieloma szlakami, z
których najbardziej oblegany jest Tongariro Alpine Crossing, wejście na który
trzeba w sezonie bukować. Dlaczego nazwano go Alpine tego nie wiem. To taki
kiwiski kompleks Europy chyba bo ani z Alpami, ani z alpinizmem nie ma nic
wspólnego. Powinien się nazywać Tongariro Mordor Crossing.
Mordor
Mt Taranaki
To kolejne
miejsce na zachodnim wybrzeżu Północnej Wyspy, które często jest omijane przez wycieczki
zorganizowane pędzące przez Nową Zelandię na złamanie karku. Prawie idealny
wulkaniczny stożek, przez większość część roku ośnieżony jak Mt Fuji w Japonii.
Okoliczne miasteczka mają swój klimat a sama góra ma sporo ciekawych
szlaków do połażenia, choć wyżej to już raczej wspinaczka dość ekstremalna.
Hawkes Bay
Po wschodniej
stronie Północnej Wyspy, jest inne miejsce, które bywa pomijane przez główną
gawiedź turystyczną – to Hawkes Bay, jedno z najcieplejszych i najbardziej
słonecznych miejsc w Nowej Zelandii. Dwa bliźniacze miasta Napier i Hastings są
warte zwiedzenia. Napier zostało poważnie zniszczone przez wielkie trzęsienie
ziemi w 1931 roku, po czym nastąpiła jego wielka odbudowa, a że wszystko działo
się w okresie Art Deco więc większość dzisiejszej zabudowy utrzymana jest w
tym stylu. Co roku w lutym odbywa się tu festiwal Art Deco i trzeba przyznać,
że robi on wrażenie, bo wszyscy ubierają się stylowo, po ulicach jeżdżą stare
samochody, wszędzie słychać charlestona i zabawa jest przednia. Dodać tu należy,
że Hawkes Bay jest wielkim zagłębiem winiarskim i sadowniczym i jest co
degustować.
Napier
Wellington
Wiadoma rzecz –
stolica. Choć jest o wiele mniejszy od Auckland jednak obecność ambasad i
centralnych urzędów sprawia, że kulturalnie Wellington raczej bije Auckland na
głowę. Jeśli zdecydujecie się na przejechanie samochodem czy kamperem całej Nowej
Zelandii to tutaj będziecie wjeżdżać na prom, który zabierze Was do Picton na
Południwej Wyspie. Warto spędzić w Wellington przynajmniej jeden dzień i
zaliczyć narodowe Muzeum Te Papa, przejść się wzdłuż starych nabrzeży portowych
zamienionych na ciekawy ciąg różnych atrakcji i dobrych knajp. Moim
subiektywnym zdaniem mimo częstych wiatrów Wellington jest bardzo sympatycznym
i atrakcyjnym miejscem.
Pośpiesznie donoszę, że właśnie Wasza podróż do Nowej Zelandii znowu podrożała. Rząd Jego Królewskiej Mości zdecydował, że od 1 października 2024 podatek turystyczny rośnie z obecnych 35 dolców do 100 dolców od łebka. Taką kwotę trzeba będzie dodać do kosztu NZeTA czyli New Zealand electronic Travel Authority, które musicie mieć zanim wyruszycie w podróż do naszego pięknego kraju.
Niezmiernie mi przykro, ale władze doszły do wniosku, że aby Was godnie przyjąć a przy tym skutecznie chronić przed Wami, ale i dla Was naszą przyrodę musicie za to nieco więcej zapłacić.
NB to jest opłata jednorazowa na cały czas ważności Waszej 3 miesięcznej wizy tutaj (no chyba, że przyjeżdżacie na Brytyjskim paszporcie to wizę macie na 6 miesięcy). Nie będziecie musieli tego podatku płacić tylko jeśli przyjeżdżacie na paszporcie australijskim lub jednego z krajów wyspiarskich Pacyfiku.
Nie po to jeździ
się w odległe kraje, żeby odżywiać się tam kanapką z serem i jajkiem na twardo.
Po pierwsze warto a po drugie czasem nie ma innego wyjścia i trzeba coś zjeść „na
mieście”.
W Nowej Zelandii mamy spory wybór, bo ulice miast i miasteczek usiane są wszelkiego
rodzaju miejscami z jadłem. No nie jest to tak, jak w Bangkoku czy Hong Kongu ale z głodu się nie umrze.
Z wielkich
sieciówek fastfoodowych najliczniejsze to McDonalds, KFC, Burger King i Subway.
Jest jeszcze parę innych mniej znanych w Europie, ale wszystkie mniej więcej na
to samo kopyto. Jest Pizza Hut i Dominion Pizza i sporo innych pizzerii –
większość z nich działa jednak głównie na wynos. Sieciówki mają jedną zaletę a mianowicie długie godziny otwarcia, czasem nawet całą dobę.
Następny szczebel
to jadłodajnie etniczne. Znajdziecie ich wszędzie sporo, głównie hinduskich,
chińskich, tajskich i generalnie azjatyckich - czasem trafi się kebab.
Z reguły są to niewielkie knajpki z trzema
stolikami na krzyż, nastawione głównie na serwowanie żarcia na wynos. Niestety minęły
już te czasy, gdy można tam było na przykład dostać chińszczyznę smażoną w woku specjalnie dla ciebie na poczekaniu. Teraz wszystko jest już wcześniej zrobione i serwowane z
podgrzewaczy, czyli niestety ogólnoświatowy standard etnicznego fast-foodu.
Znajdziecie tu również sporo sushi barów, które jednak są bardzo specyficzne. Niewiele w nich prawdziwych i surowych owoców
morza a więcej różnych amerykańskich wymysłów pełnych serków, majonezów,
kurczaków i innych dupereli. No ale coś tam da się wybrać.
Tutaj bardzo ważna uwaga na
temat godzin otwarcia. Większość tych mniejszych knajpek działa na zasadzie lunch
barów, czyli otwarte są głównie od 11-tej do 15-tej. Tylko niektóre działają do
wieczora. Ogólnie uważajcie na porę lunchu, bo jak ją przegapicie, to potem
ciężko jest coś znaleźć aż do powiedzmy 17-tej kiedy to otwierają się
restauracje.
Wróćmy jednak
jeszcze do lunch barów – tych lokalnych, nie etnicznych. Te zwykle są tu
nazywane Cafe lub Bakery i wszystkie są podobne. Na wejściu wielka lada chłodnicza z
gotowymi kanapkami, sałatkami, quichami i wszelkiego rodzaju gotowymi wyrobami
kuchni anglosaskiej, które się wybiera i prosi o podgrzanie lub nie. A na
ścianie wielkie menu z kilkoma gorącymi potrawami typu zupa dnia, fish and
chips, egg benedict, burger z frytkami etc. Zamawiamy co chcemy przy ladzie, płacimy i z reguły
dostajemy numerek na patyku do postawienia na stoliku, po którym personel pozna komu co przynieść.
I jeszcze raz UWAGA,
UWAGA, absolutna większość tych Cafe operuje tylko w porze południowej. Jeśli
wejdziecie tam koło 15-tej zastaniecie już krzesełka do góry nogami na
stolikach.
Mimo wszystko
polecam Cafe, bo przecież nie można wyjechać z Nowej Zelandii bez
zaliczenia lokalnych specjałów jak sausage roll, steak pie, sausage with baked
beans a na deser pavlovej. To tak jak chrzest żeglarski przy przekraczaniu
równika – mieszane uczucia, ale przeżycie niezapomniane.
gorący pie
pyszny sausage roll
sausge z fasolką - pycha
Troszkę tu sobie
dworuję, ale we wszystkich wspomnianych miejscach da się dobrze zjeść. Podobno
nawet w McDonalds jest to do osiągnięcia choć mi się jeszcze nie udało. Zawsze wydaje mi się, że smak tych miękkich buł z podejrzanym nadzieniem niczym się nie różni od smaku tego kartonika, w którym tę bułę serwują.
No to dobrnęliśmy
do wieczora i teraz dopiero otwierają się restauracje. W małych miasteczkach
może nie być ich zbyt wiele, ale z reguły kilka jest. W większych
miastach i miejscowościach mocno turystycznych jest ich sporo. Te najlepsze są
z reguły mocno oblegane i często bez rezerwacji ciężko będzie znaleźć w nich
miejsce. Wybór jest spory: włoskie, azjatyckie, francuskie, ogólno-europejskie,
amerykańskie tylko polskich niewiele.
Tutaj należy wspomnieć również o pubach, które istnieją w prawie każdym miasteczku i
niektóre są jak żywcem wyjęte z Wysp Brytyjskich włącznie z pubami irlandzkimi.
Są to z reguły najbardziej klimatyczne miejsca z tradycyjnym wystrojem, piwem z
beczki, tradycyjnym brytyjskim żarciem i swojską atmosferą. Wizytę w pubie też
należy zaliczyć, jeśli ktoś nigdy nie był.
O cenach
wspomniałem już w innym wpisie ale ogólnie dania do najedzenia się w lunch
barach, fastfoodach i barach etnicznych to ok NZ$10-20 na twarz. W
restauracjach i pubach to ok NZ$20-35 na twarz no chyba, że ktoś zamawia
langusty, ostrygi i kawior to wtedy nieco więcej. Drinki extra, ale uwaga,
uwaga: w zasadzie wszędzie i w tanich lunch barach jak i w drogich restauracjach
zwykła, schłodzona woda z kranu jest do woli i za darmo. Czasem zaproponują wam
Perriera czy inną butelkową za poważną kasę, ale można grzecznie podziękować i
poprosić o dzbanek zwykłej wody – za friko. Czasem będzie lecieć nieco kranówą ale jest bezpieczna.
Ogólnie mówiąc, tak jak wszędzie na świecie, im bardziej turystyczne miejsce tym drożej, ale to podkręcanie cen nie jest tak drastyczne jak na Krupówkach czy przy Monciaku w Sopocie.
Warto jeszcze wspomnieć, że całkiem znośne rzeczy na wynos można kupić przy delikatesowych ladach w supermarketach. Cały gorący pieczony kurczak plus trochę jakiś gotowych sałatek zabrane na wynos i spożyte przy stoliczku w parku czy na plaży i możecie mieć niezły obiad dla czterech osób za $25.
Nowa Zelandia to nie Włochy czy Francja, gdzie tradycyjnie panie kupują szałowe buty czy ciuchy. Jeśli uda się Wam wylądować w jakiejś kiwiskiej galerii handlowej to szybko przekonacie się, że ani ceny, ani wybór, ani jakość z nóg nie powala i tego typu zakupy lepiej robić w domu albo przynajmniej w Europie.
Czasem zdarza się jednak, że trzeba koniecznie dokupić coś, czego się zapomniało zabrać, albo nie przewidziało się, że będzie potrzebne albo się zepsuło, podarło czy zgubiło.
Oto wskazówki gdzie zaopatrywać się w takie rzeczy.
Jak wszędzie na świecie najlepiej unikać centrów turystycznych, bo tam będzie sporo drożej choć np. w Queenstown (odpowiednik Zakopanego) z pewnością znajdziecie dobry wybór sprzętu górskiego i narciarskiego. Jeśli tylko się da to próbujcie jednak w innych miastach.
Lokalna dobra marka gdzie można kupić przyzwoite odzienie turystyczne i trochę sprzętu to Kathmandu. To taki odpowiednik North Face jeśli chodzi o ciuchy.
Jeśli chodzi o gadżety kampingowe warta polecenia jest sieć Hunting and Fishing. Niby jest to sklep głównie dla myśliwych i wędkarzy ale jest tam mnóstwo przyzwoitego sprzętu turystycznego jak i ciuchów na wszelkie możliwe wybryki nowozelandzkiej pogody.
Kiedy trzeba Wam coś z elektroniki to idźcie do Noel Leeming.
Jeśli nie zależy Wam bardzo na jakości a trzeba dokupić coś prostego z ciuchów, butów czy do kuchni plastikowy pojemniczek, garnuszek, widelec itd. to idźcie do The Warehouse. To jest taki wiele mniejszy odpowiednik amerykańskiego Wall Mart czyli chińszczyzny dla mas.
Jeśli trzeba Wam coś do samochodu to macie do wyboru Repco lub Supercheap Auto. Tam znajdziecie i narzędzia i akcesoria.
Jakbyście potrzebowali listewkę czy haczyk to odpowiednikiem powiedzmy Castoramy są tutaj Bunnings Warehouse i Mitre10.
Leki i kosmetyki znajdziecie w każdej Pharmacy, ale podstawowych rzeczy z tej branży jest też sporo w supermarketach gdzie jest taniej.
Jeśli - odpukać - sprawy zdrowotne się pokomplikują poza granice samoleczenia to szukjacie najbliższego szpitala (nie prywatnego) gdzie zgłosicie się do ED czyli Emergency Depatment a tam już się wami zajmą.
A w przypadku poważnego wypadku (tu pukamy wiele razy w niemalowane) dzwonicie na 111 i dobrzy ludzie wyślą do Was ambulans, straż pożarną czy co tam akurat będzie trzeba, a w międzyczasie dogadacie się z waszym ubezpieczycielem co dalej.
Leczenie urazów wynikłych z wypadku jest tu zwykle darmowe nawet dla wizytujących turystów natomiast już usuwanie wyrostka może być płatne choć nie aż tak drogie jak w USA. W szpitalu wszystko się wyjaśni.
Tak czy siak unikajcie szpitali. Nic przyjemnego. Jest dużo ciekawszych rzeczy do zobaczenia w Nowej Zelandii.
Było już o płaceniu to możemy iść w końcu na zakupy.
Dziś o produktach spożywczych, podstawowych produktach użytku domowego i kosmetykach.
Są tu dwie opcje: supermarket lub tzwn. corner dairy czyli mały sklepik prowadzony zwykle tutaj przez Hindusów. Trochę artykułów spożywczych i pierwszej potrzeby znajdziecie jeszcze na stacjach benzynowych (też głównie zaanektowanych przez Hindusów). Supermarkety są oczywiście sporo tańsze i mają nieporównywalnie większy wybór więc robienie zakupów w dairy czy na stacji benzynowej to tylko w przypadku czegoś nagłego i niewielkiego.
Sieć supermarketów w porównaniu z Polską jest raczej uboga. W zasadzie są to dwie sieci: Foodstuffs (nowozelandzka) i Woolworths (australijska). Obie prowadzą pełnowymiarowe supermarkety i mniejsze sklepy coś jak Żabka (która może być małym osiedlowym sklepikiem lub nieco większym mini supermarketem).
Tak więc jeśli chcecie elegancko, bardziej delikatesowo, ale drożej to idziecie do New World (należy on do sieci Foodstuffs).
Warto zabrać ze sobą swoje własne torby to personel za kasjerką spakuje wam zakupy do waszych toreb i wstawi do wózka. Jak nie macie toreb to poproście, żeby wstawiali prosto do wózka a potem na parkingu przeładujecie sobie do bagażnika czy kampera. Plastikowych toreb już się tutaj w ogóle nie używa - tylko papierowe.
Jak chcecie średnio elegancko i tylko nieco taniej to wybieracie Woolworths (który do niedawna zwał się Countdown, więc w apkach czy na ulicy może ciągle funkcjonować jego stara nazwa).
Tutaj już wam za kasą towaru nikt pakować nie będzie.
Jak chcecie najtaniej ale i najmniej elegancko to idziecie do Pak'n'Save gdzie na półkach towar leży w kartonach, brak "elegancji/francji" i nikt niczego nie pakuje ale szczerze mówiąc asortyment jest podobny do New Worlda (bo to też sklep sieci Foodstuffs) a różnica polega tylko na mniejszej ilości delikatesowych produktów i bardziej przaśnym wystroju.
Oprócz tych pełnowymiarowych supermarketów w prowincjonalnych miasteczkach znajdziecie również te nieco mniejsze, całkiem przyzwoite ale nieco droższe.
Woolworths ma ich dwa rodzaje: FreshChoice i SuperValue.
Natomiast Foodstuffs ma sieć sklepików zwanych Four Square.
I to w zasadzie wszystko jeśli chodzi o sklepy.
Jedzonko można jeszcze kupić na marketach organizowanych z reguły w soboty w różnych miastach i miasteczkach, gdzie znajdziecie stragany z owocami i warzywami oraz różne rzemieślnicze wyroby jak pieczywo, sery, przetwory, miód nie mówiąc już o wszelakich rękodziełach itd. Czasem wygląda to kusząco ale z reguły wcale taniej niż w supermarkecie nie jest tak więc polecam markety, bo trafiają się tam różne perełki ale nie zakładajcie, że owoce kupione tam będą tańsze i lepsze niż w sklepie. Trzeba sprawdzać.
Wspomniałem w poprzednim wpisie o kupowaniu różnych płodów za pomocą honesty box. Tam z reguły jest nieco taniej niż w sklepach ale też trzeba uważać, bo nieraz te dary niebios leżą cały dzień na słoneczku i mogą być nieco skruszałe. Trzeba sprawdzać.
Należy również wspomnieć o sklepikach przy różnych plantacjach (truskawek, jeżyn, malin, borówek kanadyjskich itp) gdzie w sezonie (listopad-grudzień) te pyszności można kupić sporo taniej niż w sklepach, choć jak na nasze polskie gusta ceny są i tak zabójcze. Niektóre plantacje pozwalają również na zrywanie samemu no a wtedy można się nieźle objeść.
Wracając do supermarketów to asortyment jest niezły choć jak na polskie przyzwyczajenia nie taki znowu bogaty. Jest kilka rzeczy dość popularnych w Polsce, tórych tutaj prawie nigdy nie ma ale to wyjątki i z reguły nie poszukiwane przez turystów (seler korzeniowy, koperek naciowy, kasza gryczana palona i jeszcze parę). Oczywiście nie znajdziecie tu również typowych polskich wędlin czy pieczywa no ale na tym przecież polega przygoda podróży za granicę.
W supermarketach z reguły kupicie nisko procentowe alkohole czyli piwo i wino ale nie kupicie tam mocnych trunków. Po takowe trzeba się udać do specjalnych sklepów alkoholowych, bo tylko one mają licencję na ich sprzedaż. Prawie wszystkie mają w nazwie Liquor a więc Liquorland, Super Liquor, Thirsty Liquor itd.
Tak więc jeśli trzeba wam whisky, wódeczkę, gin czy koniaczek to niestety kupicie je tylko w tych sklepach. Mają one również lepszy wybór win i piwa ale z reguły wino i piwo jest tańsze w supermarketach więc .... trzeba sprawdzać.
No i oczywiście w supermarketach kupicie podstawowe artykuły toaletowe i kosmetyki i jeśli nie macie wymyślnych potrzeb to polecam robić takie zakupy tam, bo mimo, że w drogeriach/aptekach zwanych tutaj pharmacy jest większy wybór to jednak jest sporo drożej.
No, to zakupy codzienne mamy opanowane ale pozostały nam jeszcze informacje o cenach.
Nie ma sensu robić tu wyliczankę więc aktualne ceny w New World znajdziecie tu.
Ceny w Woolworths są tutaj a ceny w Pak'n'Save są o tu.
Jeśli zdecydujecie się na samodzielne podróżowanie po naszym pięknym kraju to nieomal prosto po przylocie będziecie chcieli się - jak mówią żeglarze - zasztauować. Czy zdecydowaliście się na kampera, czy samochód, czy to może na inny środek transportu będzie trzeba kupić trochę jedzonka, dokupić rzeczy, które zapomnieliście zabrać, lub których nie mieliście jak zabrać. Tak czy siak, po odebraniu środka lokomocji pierwsze kroki prowadzą do sklepu.
Najpierw ciekawostka:
Nowa Zelandia była jednym z pierwszych krajów na świecie gdzie w latach 80-tych testowano system EFTPOS czyli Electronic Funds Transfer at Point of Sale - czyli tak popularne dziś czytniki kart połączone bezpośrednio z systemem bankowym. Kiedy reszta cywilizowanego świata ciągle jeszcze wkładała tylko karty kredytowe do maszynki i odbijała je w trzech kopiach za pomocą zgrabnego wózeczka i dawała ci do podpisu, tutaj w Nowej Zelandii wprowadzono już karty debetowe, które nie tylko były używane w bankomatach ale i w każdym sklepie czy na stacji benzynowej można było nimi płacić. Mało tego, na stacjach benzynowych, które czasem bywały narażone na napady, kasjerzy często proponowali wyciągnięcie gotówki - jak z bankomatu.
EFTPOS terminal
Z tamtych czasów pozostało do dzisiaj nazewnictwo - jeśli kasjer rzuci ci: "FTPOS?" to znaczy, że pyta czy płacisz kartą czy gotówką. Ponieważ 99% transakcji jest kartami więc to pytanie pada rzadko ale nieraz pada - szczególnie w stosunku do obcokrajowców.
Inna pozostałość to to, że w wielu miejscach, tak jak dawniej można na kartę debetową wybrać gotówkę u kasjera. Czasem oni tej gotówki za dużo w kasie nie mają więc mogą odmówić. Wtedy trzeba iść do bankomatu.
No, to już wiecie, że Nowa Zelandia jest w czołówce krajów gdzie płatności są bezgotówkowe. Zwróćcie jednak uwagę na to, że najpowszechniejsze są tutaj transakcje kartami debetowymi. W niektórych małych sklepach karty kredytowe nie są przyjmowane - czyli albo debetowa albo gotówka. Niektóre podrzędne sklepy nie mają również terminali bezstykowych a więc nie obsłużą telefonów. Na dodatek ostatnio gwałtownie rozprzestrzeniła się moda doliczania do transakcji bezstykowych i transakcji kartami kredytowymi dodatkowych opłat. Dzieje się to głównie w małych sklepikach, małych jadłodajniach itp. W dużych supermarketach raczej się nie zdarza.
Toalety wszędzie są bezpłatne więc o monety do sracza też się nie martwcie.
Gotówka z rzadka może się przydać na jakiś jarmarkach w zapadłych dziurach, gdzie farmer akurat nie ma przenośnego czytnika - ale z reguły kolega obok ma więc się później rozliczą.
Dość częstym widokiem w regionach sadowniczo-ogrodniczych są małe budki przy wjazdach na posesje, gdzie wystawione są na sprzedaż pakunki z owocami czy jarzynami. Na tabliczce jest napis co ile kosztuje i obok jest skrzyneczka do której należy wrzucić w gotówce należność. To się nazywa honesty box. Czasem jest również numer konta bankowego, lub QR code na który należy zrobić przelew, ale z zagranicznych banków tego łatwo i tanio się nie zrobi. Na takie okazje warto mieć trochę gotówki.
W praktyce więc najlepiej przyjechać tu z kartą kredytową i kartą debetową (VISA albo Mastercard). Karta kredytowa potrzebna może być np. przy wynajmowaniu samochodu czy kampera a kartą debetową załatwicie wszystkie inne sprawy oraz będziecie sukcesywnie wybierać sobie trochę gotówki na płacenie w niewielu miejscach gdzie inaczej się nie da.
Część banków w Polsce wydaje karty debetowe specjalnie przeznaczone dla turystyki międzynarodowej, które mają lepsze kursy rozliczeń.
Upewnijcie się również, że wasze karty oprócz chipów mają również stary pasek magnetyczny, bo niektóre czytniki ciągle wymagają przeciągnięcia karty w celu ich odczytania.
Myślę, że nie muszę wspominać, że wożenie gotówki i wymienianie jej gdziekolwiek a szczególnie na lotniskach to najgorsza opcja pod względem strat na wymianie.
A na zakończenie kolejna ciekawostka.
W Nowej Zelandii nie ma zwyczaju zostawiania napiwków. Niestety pomalutku, amerykański model zaczyna tu jednak przenikać i w niektórych restauracjach przy płatności kartą pokaże się pytanie czy chciałbyś dodać napiwek a jeśli tak to ile itd, Absolutnie nie czujcie się zobowiązani do dodawania tego napiwku, nikt się nie obrazi. To tylko chciwy właściciel chce wyciągnąć dodatkową kasę a czy ten napiwek pójdzie do kelnera tego nie wiadomo. Jak już naprawdę chcecie nagrodzić obsługanta to wsuńcie mu mały banknot do ręki, ale pamiętajcie, że będzie to wielkim acz miłym zaskoczeniem tutaj.
I jeszcze jedna ciekawostka.
Nawet w dużych i drogich restauracjach płacimy nie u kelnera ale przy kasie, która jest gdzieś w okolicach baru lub wejścia. Po prostu na koniec libacji płacący wstaje i idzie zapłacić a potem wraca i wyprowadza resztę podchmielonego towarzystwa grzecznie na zewnątrz.
Kiedy już zdecydujecie się tu przyjechać i nie dołączycie do zorganizowanej wycieczki, a chcielibyście zobaczyć spory kawałek tego pięknego kraju to najprawdopodobniej będziecie chcieli wynająć jakieś cztery lub dwa kółka. Tak czy owak przed Wami ciekawa przygoda motoryzacyjna jeśli jeszcze nigdy nie jeżdziliście w ruchu lewostronnym.
Znam wiele osób w Polsce, które otwarcie deklarują, że w UK nigdy by za kierownicą nie usiadły. No tak, tam to jest wykonalne, bo w UK jest dobry transport publiczny. Tutaj nie ma wyjścia, trzeba diabła wziąć za rogi. Ale nie taki diabeł straszny.
1. Prawo jazdy przy wynajmie
Teoretycznie, jeżeli prawo jazdy nie jest po angielsku to wymagane jest jego tłumaczenie, ale o ile wiem wszystkie prawa jazdy w europejskim formacie są akceptowane. Radzę jednak przed przyjazdem sprawdzić. W większości firm minimalny wiek kierowcy to 21 lat. Niektóre dopuszczają 20-to a nawet 18-to latków, ale trzeba wtedy niestety trochę dopłacić. Po prostu ubezpieczenia dla młodych kierowców są tu wyższe. No i oczywiście do wynajęcia samochodu potrzebna będzie karta kredytowa.
2. Nawigacja.
Mapy niestety wychodzą z mody i kosztują sporo kasy, ale ciągle jest to jakaś umierająca już opcja. Droższe samochody czasem mają nawigację wbudowaną, ale większość tańszych nie ma. Można oczywiście polegać na Google Maps itp w telefonie, ale tutaj jest jeden ważny aspekt a mianowicie w wielu miejscach Nowej Zelandii brak pokrycia siecią komórkową. Jeśli decydujecie się na tę opcję to po pierwsze dobrze kupić już na lotnisku lokalnego SIMa, bo roaming danych jest drogi, ale wcześniej wgrać sobie lokalne mapy do ulubionej aplikacji, żeby potem w polu nie zostać na lodzie. No i warto zabrać ze sobą sprawdzony uchwyt do telefonu, żeby tutaj nie musieć kupować nowego.
3. Antyradar.
O limitach prędkości zaraz opowiem. Tutaj napomknę tylko, że prędkość jest dyskretnie i skutecznie kontrolowana. Wszystkie radiowozy drogówki mają radary namierzające w ruchu patrzące w przód i w tył, sporo jest też radiowozów nieoznakowanych i nieco stacjonarnych kamer stałych jak i montowanych w nieoznakowanych mikrobusikach. Jeździ się tutaj pod limit i niewiele osób go przekracza. Oznakowane radiowozy drogówki wyglądają tak:
Mikrobusik z foto-radarem
Stały foto-radar
Próba skorumpowania policjanta grozi poważnymi konsekwencjami a - uwaga, uwaga - antyradary są tutaj legalne. Jeśli więc macie tendencję do nieco bardziej dynamicznej jazdy to polecam wrzucenie ukrywanego skrzętnie w Europie antyradaru (z przyssawkami) do walizki. Tutaj można go ostentacyjnie przykleić do szyby i nikomu to nie przeszkadza. NB europejskie przepisy o zakazie montowania gadgetów na przedniej szybie jeszcze tutaj nie dotarły.
4. Kierownica po złej stronie
Jak już załatwicie formalności przy biurku to dostaniecie kluczyk, trochę papierów i wskazówkę gdzie na parkingu znaleźć wasz samochód. Upychamy walizy do bagażnika, otwieramy drzwi, a tu kierownicy nie ma. No tak, zajmie Wam sporo czasu, zanim przyzwyczaicie się podchodzić do samochodu z odpowiedniej strony. Jak jednak znajdziecie kierownicę to już z górki. Kierunkowskazy i wycieraczki co prawda odwrotnie (długo będziecie machać wycieraczkami przed skrzyżowaniami), ale przynajmniej pedały tak jak w domu. Biegi w lewej ręce, a po prawej drzwi - kilka razy będziecie próbować zmieniać biegi klamką. Znakomita większość samochodów w NZ to automaty. Polecam, choć wiem, że niektórzy z jakiegoś względu się ich boją. Zakochacie się po pięciu kilometrach.
5. Wyjeżdżamy z parkingu.
Jeśli brak na nim ruchu to fajnie, ale jeśli kogoś na nim spotkacie to pewnie będzie to pierwsze zderzenie z rzeczywistością bo "idiota" będzie was chciał staranować. Prawdę mówiąc na parkingach będziecie popełniać błędy częściej niż na drodze, na której widać co robią inni i po prostu się ich małpuje.
6. Prędkość
Na prawie wszystkich drogach pozamiejskich włącznie z autostradami obowiązuje 100km/h . Jest kilka odcinków autostrad gdzie wolno 110km/h i są one wyraźnie oznaczone. W miastach: to co pokazują znaki - z reguły 50 km/h.
Tutaj ważna uwaga co do metodologii oznakowania. Znaki ograniczeń prędkości obowiązują do następnego znaku prędkości, a nie jak w domu do następnego skrzyżowania. Nie ma również pojęcia obszaru zabudowanego i tych biało-czarnych znaków.
Przykład: wjeżdżając do miasteczka z drogi na której było 100 km/h miniecie znak ograniczenia do powiedzmy 50 km/h. To ograniczenie obowiązuje dopóki nie przejedziecie pod znakiem zwiększającym czy zmniejszającym to ograniczenie. I nie ważne ile skrzyżowań przejechaliście czy ile razy skręciliście w inne ulice. W ten sposób na terenie całego miasteczka obowiązuje 50km/h a jak będziecie z niego wyjeżdżać to zobaczycie znak ograniczenia do 100km/h i itd. aż do kolejnego znaku. Jakoś to działa. Polecam religijne trzymanie się ograniczeń. Tolerancja chłopców radarowców jest niska - do 3km/h (nie żadne 10%) i nie ma dyskusji.
7. Pierwszeństwo
Ogólnie pierwszeństwo ma ten z prawej z wyjątkiem sytuacji gdy na skrzyżowaniu skręcacie w lewo a nadjeżdżający z przeciwka chce skręcić w jego prawo. Jest niby po Waszej prawej, ale to Wy macie pierwszeństwo ( to taki odpowiednik polskiej zielonej strzałki w prawo). W Polsce takim wyjątkiem są ronda, gdzie pierwszeństwo ma ten z lewej. Tutaj na rondach jeździmy zgodnie z ruchem zegara więc wyjątku od reguły nie ma. Ci co na rondzie mają pierwszeństwo. Wszystko to brzmi skomplikowanie, ale wyluzujcie - równorzędnych skrzyżowań w zasadzie nie ma. Wszystkie są obstawione trójkątami więc główkować za bardzo nie trzeba.
8. Procenty
Limit taki jak w Polsce, czyli najlepiej mieć zero. Od czasu do czasu zdarzają się "łapanki", szczególnie wieczorami w soboty niedaleko knajp.
9. Mandaty
W Waszym przypadku wysłane zostaną do firmy, z której wypożyczyliście auto. Jak zrobiliście niewielkie przekroczenie prędkości to mandat może być malutki, rzędu $20-40, ale firma doda Wam do tego $100 opłaty manipulacyjnej i ściągnie z karty kredytowej czy depozytu. Za większe przekroczenia będzie odpowiednio większy mandat powiedzmy $200 do $300. Nie polecam dać się złapać na przekroczeniu większym niż 30km/h powyżej limitu. Dla mnie oznaczałoby to rozstanie z prawem jazdy na długie miesiące, a dla Was koniec wakacji.
10. Paliwo
Aktualnie benzyna 91 ok $2.60 a diesel ok $1.90 czyli diesel niby tańszy, ale to złudzenie, bo wszystkie diesle na drogach muszą płacić dodatkowo podatek drogowy, w zależności od przebiegu. Benzyniaki mają ten podatek wliczony w cenę benzyny. Ta sytuacja to robota farmerów, którzy mają wiele maszyn nie wyjeżdżających na drogi. Większość samochodów do wynajęcia to benzyniaki. Jeśli wynajmiecie jednak jakiegoś specjalnego SUVa, czy minibusa to będzie to diesel i wtedy teoretycznie płacicie za paliwo taniej ale z reguły jest mniejszy limit kilometrów albo to co firma straci jest doliczane do kosztu wynajmu.
Na stacjach benzynowych w zasadzie tak jak w Polsce: self service i do kasy. Nocą najpierw do okienka z kartą, a potem nalewamy. Są też stacje zupełnie self service, na których najpierw wczytuje się kartę a potem leje. Karta zostanie obciążona tyle ile się wlało. Coraz więcej stacji, które mają normalne sklepiki instaluje automatyczne kasy dla paliwa a w kasie obsługiwanej przez sprzedawcę płaci się tylko za towary w sklepie.
W całym kraju jest tylko kilka dość krótkich odcinków płatnych dróg, ale są duże szanse, że na nie traficie bo są zwykle w okolicach tras wjazdowych do dużych miast. Podczas przejeżdżania pod bramką poboru opłat skanowana jest tablica rejestracyjna i opłatę trzeba wnieść online lub mieć otwarte konto. W Waszym przypadku musicie ustalić z firmą kto płaci i jak.
Bramka poboru opłat
11. Przejścia dla pieszych
Jeśli przejście jest oznakowane zebrą to piesi mają bezwzględne pierwszeństwo. Zauważycie jednak, że jest wiele przejść bez zebry choć z wysepkami i oświetleniem. Na tych przejściach to niby pojazdy kołowe mają pierwszeństwo, ale ładnie jest po europejsku się zatrzymać i przepuścić. Zanim jednak to zrobicie patrzcie w lusterko bo większość lokalsów tego nie robi i mogą wam wjechać w zadek.
12. Trzymać się lewej - rutyna zabija
Na koniec rzecz najważniejsza. Po kilku dniach przyzwyczaicie się trochę do jeżdżenia po złej stronie i poza małymi wpadkami na parkingach czy w miastach zaczniecie wpadać w rutynę i czuć się coraz pewniej. To najniebezpieczniejszy okres. Widoki za oknem przepiękne, na drodze nie ma żadnego innego auta, niewielki zakręt, nagle z naprzeciwka coś wyjeżdża.... i jest po złej stronie. Uciekasz w prawo a ten "baran" w jego lewo i czołowe gotowe. Co roku mamy tu cały szereg czołowych zderzeń spowodowanych przez zamorskich turystów. Na wyjazdach ze wszystkich parkingów i punktów widokowych malowane są strzałki przypominające, którą stroną dalej jechać, ale mimo wszystko ludzie się zagapiają. Nie zagapcie się....